
Kiedyś, widok lekarza dzwoniącego do drzwi nie był żadną sensacją. Zdarzało się, że starsi domownicy mieli nawet ulubionego lekarza, który wpadał z wizytą, czasem z torbą, czasem z żartem na ustach. Dzisiejszą wizytę domową zalicza się raczej do rzadkości, a jeśli już – to kosztuje niemało i nie jest dostępna z marszu. czy lekarz do domu to już relikt przeszłości? Skąd ta zmiana? Czy winny jest wyłącznie brak personelu, czy raczej my, pacjenci, wolimy już kliknąć niż zadzwonić, licząc na pomoc w ekranie komputera? A może szybciej i taniej dostać już antybiotyk na czacie niż czekać na lekarza w domowym fotelu? Przyjrzyjmy się, jak przez lata ewoluowała opieka zdrowotna w Polsce, kto naprawdę stracił na zmianach i czy wizyta domowa ma szansę wrócić do łask.
Jak wyglądały wizyty domowe kiedyś?
Jeszcze w latach 80. i 90. lekarskie wizyty domowe były czymś powszechnym, zwłaszcza w mniejszych miastach i wsiach. W tamtych czasach lekarz rodzinny faktycznie znał całą rodzinę, wiedział, kto na co choruje, nie opierał się wyłącznie na wynikach badań, ale potrafił rozpoznać chorobę po cichym kaszlu czy bladym kolorze skóry. Choroba dziecka wieczorem? Dzwoniło się po lekarza – i jeśli była potrzeba, wieczorem czy w nocy przychodził, często nawet bez wielkiej formalności. Dla wielu rodzin było to ogromne wsparcie, zwłaszcza że nie każdy miał samochód czy możliwość szybkiego dotarcia do przychodni. Lekarze jeździli trabantami, polonezami, a na wsiach często rowerami. Nie było telefonicznego nagrywania, rejestracji online czy długich kolejek. Wszystko działało na zasadzie zaufania i relacji. Oczywiście, wiązało się to często z przemęczeniem lekarzy – wizyt domowych bywało nawet kilkanaście na dyżur. Według danych z Narodowego Funduszu Zdrowia (NFZ), liczba wizyt domowych osiągała jeszcze w latach 90. nawet 20% wszystkich świadczeń podstawowej opieki zdrowotnej.
Obecnie te liczby są nieporównywalne. W 2023 roku wizyty domowe stanowiły już mniej niż 1% wszystkich świadczeń POZ. Powody tej zmiany są różne – od spadku liczby lekarzy rodzinnych, poprzez nawał pracy, rosnące wymagania administracyjne i prawne. Przed laty pacjenci ufali lekarzowi z sąsiedztwa, a on ufał rodzinie. Lekarz miał więcej czasu (choć nie zawsze spokojnej głowy), sam decydował o czasie wizyty. Zaglądał do domów z notatnikiem w dłoni, leczył przeziębienia, grypę czy zapalenie płuc. Najważniejsze przypadki notował w zeszycie, nie w elektronicznej karcie. Relacja była prosta, jasna i ludzka. Rzadziej musiał martwić się o dokumentację czy zabezpieczenie medyczne domu podczas wizyty.
Rok 1999 przyniósł reformę służby zdrowia i wprowadzenie nowego systemu kontraktowania usług medycznych przez NFZ. Zmiany powoli wypierały domowe wizyty na rzecz przychodni – dużych, nowoczesnych i lepiej wyposażonych niż pojedyncze mieszkania. Tam też łatwiej monitorować dokumentację i stan zdrowia, wymagający sprzęt diagnostyczny znajduje się pod ręką, a ryzyko błędu maleje dzięki dostępowi do całej historii choroby. Lekarze zaczęli widzieć swoich pacjentów głównie w przychodniach, a wyjazdy zarezerwowano praktycznie dla sytuacji ekstremalnych – np. w stanach zagrożenia życia lub gdy pacjent jest niepełnosprawny i nie może się przemieszczać.
Różnica jest kolosalna także w samym podejściu do bezpieczeństwa pracy. Dawniej lekarz sam brał na siebie praktycznie całą odpowiedzialność. Dziś zakres ryzyka jest większy, a procedury medyczne są ściśle opisane w przepisach. Wizyta domowa to nie tylko dotarcie do pacjenta, ale i odpowiednie zabezpieczenie leków, sprzętu, zgody prawne. Lekarze wspominają, że kiedyś ich praca przypominała serial „Doktor z alpejskiej wioski”. Dziś łatwiej poczuć się jak urzędnik w białym fartuchu niż sąsiad z torbą lekarską.
Czy opieka zdrowotna jest dziś bardziej dostępna czy mniej?
Teoretycznie mamy dziś większy dostęp do lekarzy niż kiedykolwiek, przynajmniej na papierze. Przychodnie są lepiej wyposażone, internetowa rejestracja pozwala uniknąć kolejek, teleporady umożliwiają otrzymanie recepty praktycznie bez wychodzenia z domu. Mamy e-skierowania, e-recepty, a dzięki aplikacjom zdrowotnym możemy śledzić wizyty i wyniki badań. Ale czy coś nie umknęło w tej technologicznej rewolucji?
Pacjenci narzekają, że dostanie się do lekarza rodzinnego to często kilkudniowa walka o miejsce w kolejce. Dla osób starszych sama podróż do przychodni bywa barierą nie do pokonania. Zdarza się, że osoby niesamodzielne czy mające problemy ruchowe „odpuszczają” leczenie, bo nie mają jak dotrzeć do lekarza. Od 2021 roku oficjalne zalecenia ograniczają domowe wizyty do przypadków, gdy przyjazd do poradni jest niemożliwy, a stan pacjenta nie wymaga pogotowia. Tu pojawia się problem – sędziwi pacjenci, osoby z niepełnosprawnością czy ci ciężko chorzy zostali właściwie zdani na własną organizację transportu.
Głośnym echem odbiły się historie pacjentów, którzy czekali na kontakt od lekarza zbyt długo albo słyszeli, że mogą zgłosić się do przychodni lub na SOR, bo „lekarz do domu już nie jeździ”. To trochę tak, jakby opieka zdrowotna notowała regres – choć technologia i infrastruktura pędzą do przodu, kontakt z lekarzem staje się mniej... ludzki. Ostatnie badania CBOS z 2024 roku pokazują, że aż 32% osób po 70. roku życia nigdy nie korzystało z teleporady, bo nie radzi sobie z nowoczesnymi technologiami. Dla tej grupy domowa wizyta była nie tylko usługą zdrowotną, ale wręcz gwarancją bezpieczeństwa i opieką „po sąsiedzku”.
Warto przy tym spojrzeć na liczby:
Rok | Średnia liczba wizyt domowych na 1000 mieszkańców |
---|---|
1990 | 130 |
2005 | 27 |
2015 | 6 |
2023 | 1,2 |
Na tle Europy Polska plasuje się obecnie na 20. miejscu pod względem dostępności usług domowych POZ. Wyprzedzają nas kraje skandynawskie i zachodnie, gdzie system opieki domowej funkcjonuje lepiej, głównie dzięki wyższemu finansowaniu i większej liczbie pielęgniarek środowiskowych. W Danii czy Szwecji lekarz rodzinny nadal wykonuje część pracy „w terenie”, ale korzysta z zespołów wsparcia, a sama wizyta domowa to zwykle interwencja koordynowana przez zespół opieki środowiskowej.
Nie da się zaprzeczyć – wygoda to jedno, ale dla chorych samotnych, seniorów czy dzieci z obniżoną odpornością domowa opieka to po prostu bezpieczeństwo. Czasem szybka reakcja lekarza na miejscu ratuje życie lub zmniejsza skutki choroby. Współczesny system próbuje to nadrabiać nowoczesnymi rozwiązaniami cyfrowymi. Mimo to, gdy kogoś nie da się przestawić na aplikację czy teleporadę, staje się on ofiarą technologicznej selekcji.

Dlaczego lekarze nie chcą już odwiedzać pacjentów w domach?
Przyczyn jest kilka i żadna z nich nie ma łatwego rozwiązania. Najważniejsza dotyczy samej demografii wśród lekarzy. W Polsce zarejestrowanych jest około 11 tysięcy lekarzy rodzinnych, podczas gdy według szacunków Naczelnej Izby Lekarskiej już za pięć lat liczba czynnych lekarzy POZ może spaść nawet o 30%. System zaczyna się krztusić – młodzi adepci wybierają specjalizacje lepiej płatne i mniej uciążliwe, a lekarze rodzinni wycofują się na emeryturę lub rezygnują z prowadzenia indywidualnych praktyk.
Wizyty domowe to ciężka i czasochłonna praca. Jeden wyjazd potrafi pochłonąć godzinę lub dwie, a w tym czasie lekarz mógłby przyjąć kilku pacjentów w przychodni. Koszty prowadzenia wizyt domowych są wysokie, a refundacja ze strony NFZ – mocno ograniczona. Standardowo, aby pokryć jeden wyjazd, przychodnia musi zapewnić transport, sprzęt medyczny, odpowiednią dokumentację. Dodatkowo lekarz zostaje narażony na ryzyko prawne. Dziś już nie wystarczy być medykiem z powołania – potrzebne są procedury, zgody, zabezpieczenie własnej osoby przed ewentualnymi roszczeniami.
Kolejny problem to zagrożenia wynikające z odwiedzin w nieznanych warunkach – przemoc, ryzyko zakażenia, nieprzewidywalne sytuacje rodzinne albo nawet konieczność pracy w trudnych, brudnych czy niebezpiecznych miejscach. Wielu lekarzy przyznaje, że zwyczajnie się boi – i trudno im się dziwić. Niekiedy dochodziło do fizycznych ataków czy prób wymuszania leków podczas wizyty domowej.
Oczywiście są medycy przejęci swoją misją, którzy nadal odwiedzają najbardziej potrzebujących pacjentów. Jednak nawet wśród nich wielu deklaruje wypalenie zawodowe: przemęczenie, brak zrozumienia ze strony decydentów, niedostateczne wsparcie finansowe. System nie zachęca do wyjścia w teren, a raczej do pracy przy biurku z komputerem.
- W 2022 roku średni czas oczekiwania na wizytę domową w publicznej przychodni wyniósł 2,5 dnia.
- Prywatne firmy świadczące usługę lekarza do domu wyceniają ją na średnio 350–700 zł za jedno wezwanie w dużym mieście.
- W niektórych województwach oficjalnie nie realizuje się już żadnych wizyt domowych w ramach POZ.
Równolegle wzrasta liczba usług komercyjnych. Majętne rodziny czy osoby mieszkające w dużych miejscowościach mogą wciąż zamówić lekarza do domu za odpowiednią opłatą. Stąd coraz więcej ofert prywatnych klinik, teleporadnia i firm medycznych, które starają się wypełnić lukę po publicznym systemie. Takie rozwiązanie poprawia komfort – ale tylko tym, których na to stać.
Czy wizyty domowe mogą wrócić? Co zrobić, gdy potrzebujesz lekarza w domu?
Trudno sobie dzisiaj wyobrazić powrót do dawnego modelu na szeroką skalę, ale nie wszystko stracone. Rośnie presja społeczna na poszerzenie zakresu opieki domowej, zwłaszcza dla seniorów, niepełnosprawnych oraz rejonów wiejskich. Ministerstwo Zdrowia zapowiada pilotaże nowych form opieki środowiskowej, angażujących zespoły pielęgniarsko-lekarskie i interwencyjne poradnictwo domowe. Czy coś z tego wyjdzie? Czas pokaże, bo potrzeby są ogromne, a kadra – coraz mniejsza.
Na dziś najważniejsze jest, by znać alternatywy dla tradycyjnej wizyty domowej. Osoby, których dotyczy ten problem – pacjenci unieruchomieni, seniorzy po 80. roku życia, osoby z zaświadczeniem o niepełnosprawności – mogą próbować uzyskać domową wizytę w poradni POZ (warto rozmawiać z rejestracją, czasami takie przypadki są rozpatrywane indywidualnie). Jeśli nie, warto sięgnąć po wsparcie środowiskowe: pielęgniarka środowiskowa, opiekun medyczny czy programy lokalnych fundacji to rozwiązania pozwalające zapewnić podstawową opiekę bez konieczności wyjazdu do miasta.
Dla osób mniej mobilnych coraz więcej urzędów i przychodni prowadzi specjalne linie informacyjne lub umożliwia zamówienie e-recepty i teleporady. Możliwy jest też transport „na zlecenie” świadczeniodawcy, jeśli stan zdrowia tego wymaga (wtedy lekarz wypisuje skierowanie na transport sanitarny). Jednak wszyscy – pacjenci, lekarze i decydenci – przyznają, że to tylko doraźne łatanie dziur.
Czego się nauczyliśmy przez ostatnie lata? Przede wszystkim tego, że lekarz do domu nie jest luksusem, ale ratunkiem w trudnych chwilach. Jeśli opieka środowiskowa zginie zupełnie, system zdrowotny stanie się jeszcze mniej przyjazny najsłabszym. A przecież zdrowie, komfort i poczucie bezpieczeństwa to nie coś, co można zamówić raz na dekadę. To coś, co powinno być pod ręką – czasem dosłownie, na wyciągnięcie ręki i dojechanie do domu.
ZOSTAW Komentarze